Quo vadis, ENH?
2009-08-03 11:27:09Po pierwsze - coraz bardziej nachalny staje się sponsor. Owszem, firmie Era należą się brawa za wspieranie ambitnej, niezależnej kinematografii, ale jako szczodry mecenas powinna mieć na tyle wyczucia, by nie zdominować wszystkich bloków reklamowych i wydawnictw. Niezorientowany w sytuacji kulturalnej mieszkaniec Wrocławia mógłby odnieść wrażenie, że rzesze ludzi z niebieskimi smyczami na szyjach uczestniczą w kampanii marketingowej telefonów komórkowych.
Po drugie - kolejki. W tym roku było albo za wielu widzów, albo za mało projekcji. By wejść na pokaz któregoś z bardziej oczekiwanych filmów, należało dwie godziny wcześniej ustawić się w kolejce. Najwięcej stresu mieli posiadacze karnetów. O ile bilet zawsze uprawniał do wejścia na salę, to dla karnetowiczów pozostawiano ograniczoną liczbę miejsc.
Dlatego ktoś, kto kupił wart 300 złotych karnet, mógł nie zobaczyć większości interesujących go filmów. W dodatku na niemal wszystkich seansach pojawiały się miejsca "zarezerwowane", z których ostatecznie nikt nie korzystał, a fotele stały puste.
Po trzecie - zmieniła się publiczność. Zdaje się, że spora część widzów przestała rozumieć sens festiwalu. Dawniej Era była jedyną, niepowtarzalną okazją, by obejrzeć filmy z innych krajów, których nie ma szans zobaczyć w polskich kinach.
Tymczasem największą popularnością cieszyły się na tegorocznym festiwalu te obrazy, które w przeciągu kilku najbliższych miesięcy będzie można zobaczyć na polskich ekranach. Mowa tu o "Przerwanych objęciach" Almodóvara, albo "Rickym" Francois Ozona. Wniosek jest niepokojący - Era zrobiła się modna, co z jednej strony cieszy, ale z drugiej martwi. Nie o to przecież chodzi, by powiesić sobie karnet na szyi i zobaczyć - bądź co bądź - mainstreamowy film dwa miesiące przed premierą. Oby to było tylko błędne wrażenie, że Era weszła na drogę ku przeciętności. Tego chyba nikt sobie nie życzy.
Joanna Jaszczak
(joanna.jaszczak@dlastudenta.pl)